Ile razy zdarzy mi się wyjechać z mojej wioski i słyszę pytanie: „How is Nyahururu?”, pierwsza odpowiedź jaka przychodzi do głowy, to „Cold”. Taki urok tego miejsca, że jest po prostu zimno… popołudniami ostatnio prawie codziennie pada – wtedy robi się jeszcze zimniej i błota wszędzie mnóstwo. Dla odmiany ostatnie 3 dni spędziłam w Mombasie, gdzie jest niemiłosiernie gorąco. Wilgotność powietrza jest taka, że człowiek od razu jest spocony i ma ochotę na zimny prysznic. Zdążyłam zatęsknić za moim zimnym Nyahururu 😉
Weekend MAGISowy był bardzo udany. (dla niewtajemniczonych – „magis” oznacza „więcej” i jest typową nazwą dla wielu różnych aktywności prowadzonych przez jezuitów dla młodych ludzi. tym razem chodzi o spotkanie wyjazdowe kenijskiej wspólnoty studenckiej, które opiera się głównie na modlitwie, dzieleniu się swoim życiem oraz próbie wspólnego szukania Boga w różnych okolicznościach) Miło było spotkać kilka osób, których nie widziałam od poprzedniej wizyty w Kenii w 2009. Sam program ciekawy pod wieloma względami, a miejsce w którym byliśmy, naprawdę piękne. Podróż zajęła mi długo, bo wyruszyłam w czwartek zaraz po lunchu, a w Mombasie byłam w piątek o 6:00 rano. Zapowiadało się dużo zwiedzania, bo mieliśmy cały dzień do rozpoczęcia programu o 17:00, ale jak to po afrykańsku (a na wybrzeżu jeszcze bardziej) – pole pole, nie spieszy nam się wcale… tak więc na miasto ruszyliśmy ok południa zwiedzić tzw. Fort Jesus, zbudowany w XVI w. przez Portugalczyków i wpisany w tym roku na listę UNESCO. Nasz przewodnik całkiem ciekawie opowiadał, więc nie płakałam nawet bardzo, że zapłaciłam za wstęp 8 razy więcej niż Kenijczycy…
Po tym krótkim zwiedzaniu i lunchu mieliśmy niby całe popołudnie, żeby się zebrać i wyruszyć promem na drugą stronę Mombasy, ale zupełnie nie zdziwił mnie fakt, że dotarliśmy tam po 19:00. Było już ciemno, gdy próbowaliśmy trafić do Dioni Forest Lodge, ośrodka położonego malowniczo w środku lasu, gdzie roiło się od fajnych małpek i małych zielono-żółtych gekonów (korciło mnie, żeby spakować jakiegoś do plecaka dla Piotrka ;))
W programie prócz modlitwy, Mszy i typowego dla magisu dzielenia (tzw. magis circle), znalazły się też dwa wyjścia – jedno do lokalnego sierocińca, gdzie mieliśmy okazję nieco pomóc i pobawić się z dziećmi oraz oczekiwana wyprawa na plażę. Co ciekawe, dla większości trudniejszym doświadczeniem okazało się to drugie, bo nigdy nie byli wcześniej na wybrzeżu i pierwszy raz próbowali pływać. Dla mnie za to trudnością okazało się patrzenie na mnóstwo białych turystów przechadzających się po plaży i leżących na leżaczkach w hotelach ze znakami „wstęp wyłącznie dla gości hotelowych”, wokół których kręcili się sprzedawcy muszli, chust i koralików… jakoś to nie mój świat…
Ogólnie łatwo nie było – będąc jedyną białą w towarzystwie trudno nie czuć się wiecznie obserwowanym i ocenianym. Ciężko kiedy nie zna się zabaw, nie rozumie się rozmów i nie umie się po afrykańsku zatańczyć. Dużo jednak życzliwości mnie spotkało i gościnności. Odkryłam też ile dobra może wyniknąć z tego, że nie ja będę dawać coś innym, ale pozwolę sobie na to, żeby ktoś mógł dać coś mi – czasem potłumaczy, czasem wytłumaczy, czasem się zainteresuje i zapyta jak się mam. Jak często nie doceniam tego, że umiejętność przyjmowania też jest wielką łaską.
Wieczorem bawiłam się dobrze na ognisku, gdzie każda z grup, na jakie byliśmy podzieleni, przygotowała krótki program artystyczny. W niedzielę nieco zwiedzania, trochę konferencji, chipsy z kassawy, sok z młodych kokosów i wizyta w moim prywatnym salonie fryzjerskim – teraz od razu czuję się bardziej afrykańsko 😉
I tak koniec weekendu i powrót z paczką kokosów do zimnego biura. To jednak już moje zimne biuro i bardzo je lubię 🙂 Zdjęcia jak zwykle dostępne na picasie.