Moja historia uczestnictwa w procesjach Bożego Ciała jest dosyć zawiła. W mej młodości chodziłam na procesje, bo się chodziło, bo tak było trzeba, nie bardzo widziałam inną możliwość. Nigdy za nimi nie przepadałam. Później w liceum znalazłam sobie sposób, żeby być na procesji, nie umrzeć z nudów i w dodatku komuś pomóc – razem z harcerzami rozdawałam wodę osobom, które tego potrzebowały. W czasie studiów odkryłam, że uczestnictwo w procesji do zbawienia nie jest potrzebne (szok!), a tak naprawdę dużo ważniejsza jest w tym dniu Msza Święta, więc po prostu z czystym sumieniem przestałam w procesjach uczestniczyć.
Kolejny epizod nastąpił, kiedy byłam już zakonnicą i znowu wyjście z Panem Jezusem na ulicę zaczęło być dla mnie czymś oczywistym. Tym razem jednak z zupełnie innej perspektywy, bo jako aktywna parafianka czuję się częścią większej całości, wspólnego przedsięwzięcia i drogi z Jezusem przez to co znane i bliskie.
W tym roku jednak procesja była dla mnie szczególna. Po tym, co wydarzyło się w Gdańsku na paradzie równości, gdzie kilka osób parodiowało właśnie procesję Bożego Ciała, zaczęłam widzieć więcej. Zobaczyłam Jezusa, który jest wyśmiany, wyszydzony, zdradzony. Z Nim wcale nie wypada pokazać się na dzielni, nie jest ani cool ani trendy. Być z Nim, to trochę obciach i procesja Bożego Ciała wydaje się ten aspekt oddawać doskonale. Dla kogoś, kto nie spotkał żywego Boga, to po prostu jakiś śmieszny rytuał i dokładnie tak to przedstawiono w Gdańsku. Dla tych jednak, dla których On jest całym życiem, to wydarzenie mistyczne, w którym Stwórca przechadza się ulicami ich codzienności i swoją obecnością uświęca ich świat. Tego się nie da zrozumieć, tego można jedynie doświadczyć.
„Na świecie było Słowo, a świat stał się przez Nie, lecz świat Go nie poznał. Przyszło do swojej własności, a swoi Go nie przyjęli. Wszystkim tym jednak, którzy Je przyjęli, dało moc, aby się stali dziećmi Bożymi” (J 1, 10-12)